Jeszcze niedawno „czas wolny” był czymś, co trzeba było sobie wywalczyć. Teraz, paradoksalnie, wielu z nas nie wie, co z nim zrobić, nawet gdy go ma. Pracujemy zdalnie, uczymy się zdalnie, a odpoczywamy... no właśnie, gdzie? W tej samej przestrzeni, przez te same ekrany, którymi na co dzień próbujemy ogarnąć chaos. Witajcie w epoce cyfrowej rozrywki. Nie przyjechała ona do Polski powoli. Wpadła z impetem jak niespodziewana gościna i rozgościła się na dobre. Tylko czy rzeczywiście wiemy, z kim mamy do czynienia?
Od szachów do streamów, czyli jak się rozrywamy w XXI wieku
Polska nigdy nie była technologicznym pionierem, ale też nie jest już kopciuszkiem Europy. Zanim zdążyliśmy się na dobre przyzwyczaić do dekodera DVB-T, już mieliśmy Netflixa, HBO Max, TikToka, Disney+ i dwieście innych opcji, z których większość kończy się tym samym: siedzimy na kanapie z telefonem i zbyt dużym wyborem. Dawniej mówiło się „czas to pieniądz”, dziś bardziej pasuje „czas to pasmo powiadomień i niekończącego się scrollowania”.
Warto jednak zauważyć coś nieoczywistego: cyfrowa rozrywka nie tylko nam coś zabiera (koncentrację, cierpliwość, oczy), ale też dużo daje. Przede wszystkim demokratyzuje dostęp do kultury. Kiedyś, żeby obejrzeć spektakl teatralny z Warszawy, trzeba było jechać pociągiem. Teraz wystarczy klik. Możesz być z małej wsi pod Hrubieszowem i słuchać wykładu profesora z Harvardu albo komentować na żywo występ polskiego rapera w Tokio. To nie jest już tylko rozrywka. To przedefiniowanie granic, języków i wspólnot. Możesz nawet grać w SpinCity Casino bez wychodzenia z domu w Twoje ulubione gry hazardowe!
Rozrywka personalizowana: moja, twoja, nieistniejąca
Algorytmy potrafią dziś więcej niż niejedna redakcja kultowa w PRL-u. Wiedzą, kiedy zasypiasz, co cię wzrusza i ile jesteś w stanie znieść śmiechu z montażu z psem przebranym za bankiera. Dostajesz więc content „szyty na miarę”, choć czasem ta miara jest tak precyzyjna, że w końcu przestajesz oddychać. Wszystko staje się dostosowane, ale niekoniecznie rozwijające. Śmiejemy się wciąż z tych samych memów, słuchamy niekończących się playlist „pod nasz nastrój”, aż w końcu orientujemy się, że przez ostatnie dwa lata nie odkryliśmy niczego nowego.
Cyfrowa rozrywka stworzyła złudzenie wyboru. Zamiast szukać, zaczynamy oczekiwać, że coś do nas samo „przyjdzie”. I rzeczywiście, przychodzi. Ale nie zawsze to, co warto zobaczyć, tylko to, co łatwo sprzedać.
Kim staliśmy się jako odbiorcy?
Jeszcze do niedawna rozrywka była czymś „na zewnątrz”. Szło się do kina, spotykało z ludźmi, uczestniczyło w wydarzeniu. Teraz większość rozrywki konsumujemy w pojedynkę, często z jednoczesnym zaangażowaniem w kilka kanałów: film leci w tle, Instagram scrolluje się sam, a na drugim ekranie trwa livestream z e-sportowego turnieju. Multi-tasking to nie umiejętność, to tryb przetrwania.
Tymczasem nasze mózgi, stworzone raczej do obserwacji ogniska niż wielowątkowej symfonii impulsów, nie nadążają. Rośnie liczba przypadków tzw. „zmęczenia cyfrowego”, pojawiają się nowe formy fobii, a terminy takie jak „doomscrolling” czy „zombie-scrolling” przestają być zabawne.
Jest też druga strona medalu. Można zwiedzić Luwr, uczestniczyć w warsztatach aktorskich prowadzonych przez Olgę Tokarczuk albo obejrzeć niszowy dokument o historii neonów w Bukareszcie, wszystko w ciągu jednego popołudnia. Tylko czy naprawdę z tego korzystamy?
Gry, które zmieniły reguły
Zjawiskiem szczególnym w cyfrowej rewolucji rozrywkowej są gry komputerowe i to nie tylko te wideo. Polska to dziś światowa potęga w ich produkcji i konsumpcji. Granie przestało być domeną nastolatków w kapturach. W „Wiedźmina” grają trzydziestolatki, w „Candy Crush” ich matki, a w „Among Us” całe klasy podstawówki. Zaczynamy mówić o grach nie tylko jako rozrywce, ale i jako narzędziu edukacyjnym, terapeutycznym, społecznym. Już dziś prowadzone są terapie z wykorzystaniem VR-u i gier narracyjnych. Czy to nowa forma opowiadania o świecie? Być może.
Polak offline, czyli najnowszy luksus
W kontrze do powszechnej dostępności i nieustannego bombardowania treścią rośnie nowe zjawisko: cyfrowy detoks. W modzie są weekendy bez telefonu, „offline retreaty” w Bieszczadach, medytacje prowadzone analogowo. W niektórych środowiskach wyciszenie powiadomień to już nie ekscentryzm, a manifest. Przeciwko czemu? Przeciwko hałasowi, który udaje wolny czas.
To właśnie tu zaczyna się prawdziwa rewolucja. Bo jeśli cyfrowa rozrywka ma sens, to tylko wtedy, gdy jest wyborem, nie koniecznością, odruchem, ucieczką od życia. Coraz więcej osób rozumie, że wartościowy odpoczynek nie musi być spektakularny. Może to być czytanie książki, spacer bez słuchawek, dłubanie w starym rowerze. Technologia ma nas wspierać, nie zastępować.
Bilans cyfrowej rozrywki
Cyfrowa rozrywka otworzyła przed nami drzwi, których wcześniej nie było. Ale zanim zaczniemy się zachwycać, warto spojrzeć trzeźwo: tak samo wiele się dzięki niej nauczyliśmy, jak i nie zdążyliśmy zrozumieć.
Czego nas nauczyła:
- że można być w Warszawie, by oglądać sztukę z Nowego Jorku,
- że technologia potrafi łączyć ludzi z najodleglejszych miejsc we wspólnej emocji.
Czego wciąż się nie nauczyliśmy:
- jak odróżnić chwilową ulgę od prawdziwego odpoczynku,
- że to, co łatwe do kliknięcia, nie zawsze jest warte naszej uwagi,
- że czas offline to nie pustka, to przestrzeń, w której może wydarzyć się najwięcej.
Kilka wniosków
Cyfrowa rozrywka nie jest zła. Jest po prostu nowa. A nowość wymaga adaptacji kulturowej, psychicznej i społecznej. Musimy się nauczyć z nią żyć, tak jak kiedyś uczyliśmy się z radia, telewizji, czy kina. Różnica jest taka, że tym razem to nie my siadamy do programu, to program siada do nas. Codziennie. W każdej sekundzie. Prawdziwe pytanie nie brzmi już: czy oglądasz Netflixa? Tylko: dlaczego właśnie to, teraz, i przez ile godzin? Bo technologia się nie zatrzyma. Ale my możemy. Choćby na chwilę. Właśnie teraz.